Absurdy polskiej edukacji

Autor: Damian Płowy 2016-01-20 15:57:38
Nie od dziś wiadomo, że system edukacji w Polsce powinien przejść gruntowe zmiany. Jak widać wiedza o tym fakcie jest powszechna. Świadomość istniejącego problemu głęboka, a chęci naprawy tej sytuacji są szczere i godne podziwu. Problem polega jednak na tym, że próby zmiany edukacyjnej rzeczywistości, kończą się w dużej części na trzech pierwszych zdaniach, a dokonywane „reformy” są jak widok, raptem kilku wysepek oblewanych przez wody oceanu bylejakości

Chyba, że wielu ludzi zadowala już samo dojrzenie w lunecie którejś z tych wysepek, porośniętej przez palmy obwieszone kokosami, po czym, nasycając się tym tropikalnym widokiem, odkłada lunetę, a następnie zagląda w tabelki, statystyki i liczby mówiąc z kontentacją: – Te dane nie mogą kłamać, zatem wszystko musi być dobrze. Otóż nie jest… – a każdy kto twierdzi inaczej, w gruncie rzeczy nie zna problemów edukacji, bądź próbuje zaklinać rzeczywistość posiłkując się słupkami, tabelkami i wykresami. Ironia, a może bardziej tragizm tej sytuacji, w 2015 roku sięgnął szczytu, bowiem po ogromnym szumie oraz długiej i jakże zaciętej bitwie, ówczesna minister edukacji, pani Joanna Kluzik-Rostkowska, pełna zadowolenia i autentycznej wiary w doniosłość wydarzenia, ogłosiła tryumf! Tak! Sukces! Drożdżówki wróciły do szkół! Rozdzwoniły się kościelne dzwony, a z chórów dało słyszeć się dziękczynne Te Deum Laudamus! W operach odegrano uroczyście uwerturę Piotra Czajkowskiego „Rok 1812”, z zachwytem oklaskiwaną przez publiczność. Kroniki filmowe gratulowały wytrwałości i zaciętości w boju, a wszelkie gazety na pierwszych stronach obwieściły oto koniec problemów z polską edukacją! Niech drży Harvard, Cambridge i Sorbona, bo oto do polskich szkół wróciły drożdżówki! Teraz już co roku w nominacjach Szwedzkiej Akademii Nauk do nagrody Nobla będzie wyznaczonych po kilku polskich uczonych. Ten zeszłoroczny sukces, polskich reformatorów, tęgich głów! – zmienił obraz polskiej szkoły. Bój jednak nie zakończył się, bo do drożdżówki przydałaby się jeszcze kawa…

Chciałbym przeprosić za styl, być może zbyt trywialny, bądź może aż nadto naigrywający się z tej kwestii (wszak drożdżówki mogą stanowić ważny element drugiego śniadania), jednak proszę mi wierzyć, trudno opanować sarkazm, widząc kompletne nie zrozumienie problemów edukacji w naszym kraju. Oto jawi nam się obraz uczniów, którzy z każdym rokiem mają problem z wyrażeniem swoich myśli i opinii, ponieważ ciągle uczymy ich rozwiązywania testów i wstrzelenia się w klucz odpowiedzi, niż logicznego myślenia i formułowania samodzielnych wniosków. Jednak poprzednia pani minister, zamiast pochylić się nad tym problemem (dodam, jednym z wielu), całą swą energię poświęciła na bój o drożdżówki i o to, czy w szkole będą mogły stać automaty do kawy… Drodzy Czytelnicy, czy teraz dostrzegacie paradoks, o którym tak prześmiewczo pisałem wyżej?

Nie będę jednak gołosłowny i podam cały szereg kwestii, które trzeba jak najszybciej rozwiązać. Jednym z absurdów, który trudno pojąć, to testy kompetencji, badające wiedzę uczniów po szóstej klasie szkoły podstawowej (na szczęście te mają już zostać zniesione) oraz po ostatniej klasie gimnazjum. Absurd ten polega na tych, że z założenia, nie można ich nie zdać… Tak, wystarczy przyjść na ten test, podpisać arkusz i już ma się takowy test zaliczony. Oto chcąc zbadać wiedze uczniów po zakończeniu konkretnego etapu edukacji, nie wymagamy od uczniów żadnej wiedzy, prócz umiejętności podpisania się na arkuszu. Po co uczyć się na coś, czego nie można nie zdać? Po co próbować osiągać jak najlepszy wynik, skoro nikt tego nie wymaga? Po co to robić, skoro są roczniki z niżu demograficznego, a licea i technika, „biorą” w zasadzie wszystkich jak leci? Jest to przyzwolenie, na bylejakość i na nic nierobienie, bo i po co się wysilać, skoro i tak egzamin będzie zaliczony i ukończy się podstawówkę i gimnazjum. Czy aby takim podejściem, nie zabijamy ambicji wśród uczniów, pokazując że aby ukończyć szkołę i uzyskać dyplom, wcale nie trzeba się mocno starać. W końcu, czy takie obniżanie poziomu (bo kwestia tego, że czegoś z definicji nie można nie zdać, jest obniżaniem poziomu) jest dobra dla uczniów i przyszłych absolwentów szkół? Po co przykładać się do nauki, skoro tej wiedzy w ostatecznym rozrachunku nikt nie sprawdza? Niestety w konsekwencji sprowadza się to do obniżenia wartości dyplomu.

Kilka lat temu rozpoczął się proces wchodzenia do szkół roczników z niżu demograficznego. Dla wielu nauczycieli oznaczało to dramat zwolnień, spowodowany zamykaniem szkół, ze względu na pustoszejące klasy. Jeszcze 15-18 lat temu, powszechnie toczyła się debata, że klasy w szkołach są przepełnione, że na jednego nauczyciela przypada zbyt wielu uczniów w klasie, a przez to nauczyciel traci kontrole nad postępami w nauce poszczególnych wychowanków. Co rusz dało słyszeć się apele, o to by zmniejszyć klasy, lecz wówczas nie było ku temu warunków. Czy dziś oraz wtedy, w momencie zamykania szkół, nie lepszym rozwiązaniem byłoby wprowadzenie mniejszych klas 10-12 osobowych? Czy nie nastały wtedy idealne warunki do tego by to zrobić? Nie tylko uniknęlibyśmy zwolnień i likwidacji szkół (oczywiście to nie powstrzymałby tego procesu, lecz jego skutki byłby mniej dotkliwe), lecz również podnieślibyśmy standard nauczania. O wiele efektywniej prowadzi się lekcję w mniejszej grupie uczniów, ponieważ ma się bezpośrednią kontrolę nad postępami każdego z nich, a idąc dalej tym tropem, żaden z uczniów już nie miałby możliwości schowania się za plecami kolegi, by uniknąć wzroku nauczyciela, a tym samym pójścia do tablicy i rozwiązania zadania. Były ku temu możliwości, są nadal, więc dlaczego nie pójść tym tropem, skoro jest szansa, zwiększenia efektowności i komfortu nauczania oraz lepszego realizowania tematu lekcji. Jednak prawdziwe patologie tkwią gdzie indziej…

© 2018 Super-Polska.pl stat4u